piątek

Gen. Okulicki i misja Special Operations Executive ''Freston''

Dnia 23 grudnia 1944 r. podchorąży „Ryś” – Leszek Cetner otrzymuje od szefa sztabu I Oddziału Organizacyjnego Okręgu AK „Jodła” – mjr. „Krzema” Franciszka Blicharskiego rozkaz szczególny.  Powierzona mu zostaje akcja kurierska:  W dniu wigilii 24 grudnia 1944 r. ma się zgłosić na zapleczu dworca kolejowego w Koniecpolu w określonym czasie przyjazdu pociągu z Częstochowy w mundurze polskiej służby leśnej z obowiązującą tę służbę w czasie okupacji żółtą opaską na rękawie lewej ręki. Na tej opasce, której leśnicy nie nosili normalnie, bo była elementem wrogim, widniał napis gotycką czarną czcionką: „Deutscher Fortschutz”. Opaska i mundur mają być znakiem rozpoznawczym.
74 Pułku Piechoty 7 Dywizji Częstochowskiej AK

74 Pułku Piechoty 7 Dywizji Częstochowskiej AK
W Koniecpolu po wyjściu z dworca zgłosił się do „Rysia” cywil w średnim wieku, którego po wymienieniu hasła przewiózł oczekującą tam bryczką, unikając dróg głównych, do lasu majątku Oleszno państwa Niemojewskich.  Tam „cywila” przejął patrol „Marcina” Mieczysława Tarchalskiego. W czasie „Burzy” dowodził I Batalionem 74 Pułku Piechoty 7 Dywizji Częstochowskiej AK. ‘’Ryś’’ po wykonaniu zadania kurierskiego już w Martynniku siedzibie Sztabu okręgu po powrocie dowiedział się od mjr. „Krzema”, że przeprowadził Komendanta Głównego AK, generała „Niedźwiadka” Leopolda Okulickiego na wigilię partyzancką do Oleszna.
Dworek - Oleszno, tu Komendant Główny AK spędził wigilię i Nowy Rok 44/45
 W lesie Oleszna Komendant Główny AK w obecności „Marcina” dokonał przeglądu 74 Pułku Piechoty AK.  Kilka dni później Komendant Główny AK udał się na spotkanie z misją wojskową SOE FRESTON.
Uczestników misji, która przybrała krypt. „Freston”  po odpowiednim przeszkoleniu przerzucono z Anglii do bazy lotniczej w Brindisi na południu Włoch. Tam oczekiwano na „skok” do Polski. Placówki zrzutu o krypt. „Modrzew”, „Jaśmin”, „Ogórki” przygotowane były do odbioru zrzutu. Nad całością akcji czuwał Wydział Zrzutów KG AK. Przyjęto krypt. „Syrena” i „Odwet”. W tym czasie w 27. Pułku Piechoty AK, działającym w rejonie Częstochowy i Radomska, z 6. kompanii pozostawiono dwa oddziały, dobierając do nich wytrwałych i zdrowych żołnierzy, można powiedzieć „komandosów”.
27 Pułk Piechoty Armii Krajowej Okręg Radomsko-Kielecki
 Były to oddziały por. Jerzego Kurpińskiego „Ponurego” i por. Józefa Koteckiego „Warty”  z możliwością rotacji dowódców i żołnierzy. Do oddziału przybył dowódca pułku, mjr Franciszek Polkowski „Korsak”, i dowódca batalionu kpt. Stanisław Sojczyński „Warszyc”, „Zbigniew”, którzy oznajmili, że trzeba zachować specjalną czujność, dobre krycie, bo czeka ważne zadanie.  Wyznaczono zrzutowisko pod krypt. „Ogórki”, znajdujące się w strefie działania 7. Dywizji Pancernej AK – ok. 30 km na wschód od Częstochowy, w pobliżu miejscowości Żarki, Janów. Trzy godziny później za misją wystartował drugi Liberator z k lejną i ostatnią ekipą cichociemnych w składzie: mjr Zdzisław Sroczyński „Kompresor”, mjr Witold Uklański „Herold”, kpt. Stanisław Dmowski „Podlasiak”, por. Bronisław Czepczak -Górecki „Zwijak”, por. Jan Matysko „Oskard”, kpr. Jan Porczewski „Kraska”. Zrzut przyjęła placówka odbiorcza „Wilga”, położona 26 km na płn. wsch. od Nowego Targu – z 1. Pułku Strzelców Podhalańskich AK.  Tymczasem samolot z misją wziął namiar na zrzutowisko „Ogórki” k. Częstochowy. Z ziemi odebrał sygnał gotowości przyjęcia.
 
Liberator B24

W blasku księżyca zawisły w powietrzu spadochrony misji, a następnie zasobniki z bronią i sprzętem.  Lądowanie O godz. 21.30 na zrzutowisku odczuwało się wielkie napięcie. Oddział odbioru bacznie obserwował lądujące spadochrony, a oddział osłonowy patrolował teren. Ustawione karabiny maszynowe i rozstawione patrole strzegły, by nikt nie pojawiał się w pobliżu zrzutu. W dalszym pierścieniu czuwali zwiadowcy i łącznicy Przez radiostację AK nadano zaszyfrowany sygnał: „zrzut odbył się prawidłowo”.
Wylądowali: płk David T. Hudson, mjr P.R.C. Sooly Flood, mjr P. Kemp, kpt. Anthony Currie (Antoni Pospieszalski), sierż. D. Galbraith.
Oficerowie brytyjskiej misji „Freston”. Pierwszy od lewej Kpt. Antoni Pospieszalski vel Anthony Neil Currie, drugi od prawej: płk David Hudson
Miało wylądować sześciu członków misji, ale szósty, kpt. Alan Morgan, tuż przed odlotem z Brindisi źle się poczuł i zrezygnowano z jego udziału w wyprawie. Odbiorem zrzutu kierował por. Franciszek Makuch „Roman”,  zakwaterowaniem misji i jej ochroną zajął się komendant podobwodu, por. Jan Dzitkowski „Drużba”. Wykorzystując noc  w celu zmylenia Niemców i uniknięcia pościgu oraz pacyfikacji okolicznych wiosek i lasów – zarządzono przemieszczenie się misji z oddziałem osłonowym w rejon lasów koło Radomska. Konie i wozy do przewiezienia misji i żołnierzy z obstawy ze sprzętem dali miejscowi chłopi i administrator majątku Cielętniki, inż. Władysław Gieysztor. Trasa wiodła przez lasy koło Przyrowa, Dąbrowy Zielonej, Cielętnik, Sekurska, Żytna, Gidel, Kobiel Wielkich i Katarzyny. Na nowym miejscu kwaterowania ochronę nad misją przejął oddział pod dowództwem por. Józefa Koteckiego „Warty”, a następnie por. Karola Kutnickiego „Kruka”.
Na tymczasowe miejsce przebywania członków misji „Freston” wybrano mały dworek we wsi Katarzyna
ok. 20 km od Radomska. Właścicielka majątku – pani Dembowska – okazała wszystkim wspaniałą polską gościnność. Jeden dzień misja odpoczywała, a następnie odbyły się spotkania z oficerami i żołnierzami AK oraz tzw. sondażowe rozmowy z różnymi środowiskami. Anglicy – oprócz jednego, kpt. Anthony Currie (Antoniego Pospieszalskiego), który początkowo nie ujawniał, że jest pochodzenia polskiego i zna dobrze nasz język  posługiwali się tłumaczami spośród oficerów AK, m.in. funkcję tę pełnili: por. Szymon Zaremba „Jerzy” i kpt. inż. leśnik Aleksander Zieliński „Wład”, „Nr”.
27 Pułk Piechoty Armii Krajowej Okręg Radomsko-Kielecki
 Złowrogi cień Jałty Członkowie misji chcieli uzyskać opinie o panujących w Polsce nastrojach, kłopotach i zagrożeniach, co wykraczało, zdaniem obserwatorów, poza ściśle wojskowy charakter tej misji. Kilka razy dziennie łączyli się drogą radiową z Londynem za pomocą swoich dwóch radiostacji. Wtedy jeszcze nie było wiadomo, że szykuje się spotkanie polityczno-militarne przywódców trzech mocarstw w Jałcie. Delano F. Roosevelt i Winston Churchill chcieli jak najwięcej wiedzieć o nastrojach w Polsce, zapewne nie dowierzali wywiadowi AK i nie chcieli się sugerować intencjami rządu polskiego w Londynie. Zbliżał się ostatni dzień 1944 r., a więc sylwester i Nowy Rok, który trzeba było specjalnie uczcić, bo wojna miała się ku końcowi. Wszy- scy czekali na jej finał, ale jednocześnie martwili się o dalsze losy Polski. W dworku państwa Dembowskich panował duży ruch. Przygotowywano się do partyzanckiego spotkania przy choince. Tymczasem odbyły się już rozmowy z wyższymi oficerami Komendy Okręgu Radomsko-Kieleckiego AK z komendantem płk. Janem Zientarskim „Mieczysławem” na czele oraz z dowódcami 27. i 74. Pułku Piechoty AK. Z obwodu AK Radomsko przybyli mjr Franciszek Polkowski „Korsak” i kpt. Florian Budniak „Andrzej”, z włoszczowskiego – kpt. Mieczysław Tarchalski „Marcin”, kpt. Aleksander Zieliński „Wład”  Toasty: „Za Króla Jerzego” – tak, „Za Stalina” – nie.
74 Pułku Piechoty 7 Dywizji Częstochowskiej AK
Gdy zapadł wieczór sylwestrowy, zapłonęły świece na choince udekorowanej znakami Polski Walczącej. Ludzie nie mogli się pomieścić w jednej izbie. Część żołnierzy stało w drzwiach lub w sąsiednim pokoju. Picia alkoholu  poza symbolicznymi toastami zabroniono. Można było biesiadować, na zewnątrz czuwała obstawa. Żołnierze śpiewali kolędy i partyzanckie pieśni. Zapanował bardzo podniosły nastrój. Następowały toasty. Anglicy podczas jednego z nich mówili o Józefie Stalinie, Roosevelcie i Churchillu – w sensie pozytywnym. Toast przyjęto milczeniem. Owacyjnie natomiast Polacy przyjęli toast „za króla Jerzego”. Anglicy nie mogli zrozumieć tych reakcji. Polacy zaś tłumaczyli: „Wiemy, co zrobili Sowieci z naszymi kolegami z AK w Wilnie, we Lwowie i z 27. Wołyńską Dywizją Piechoty AK. Jak przełamią front na Wiśle, nas czeka to samo.” Anglicy w odpowiedzi perswadowali: „Jak możecie tak mówić, przecież to nasi sprzymierzeńcy”. Sylwestrowy wieczór skończył się tuż po północy. Wypito ostatni toast: „Za przyjaźń polsko-angielską!”. No i „szczęśliwego nowego roku w wolnej i niepodległej Polsce!”. Dowódcy zarządzili rozejście się na noclegi i zmianę warty osłonowej. Wyżsi oficerowie AK odjechali saniami do swoich kwater w sąsiednich wioskach i leśnych bunkrach.
74 Pułku Piechoty 7 Dywizji Częstochowskiej AK
„Niemcy idą!” Pierwszy dzień 1945 r. zapowiadał się pogodnie. Wokół panowała cisza, zakłócana gdzieniegdzie ujadaniem psów. Oddział osłonowy w sile ok. 45 żołnierzy pod dowództwem por. Józefa Koteckiego „Warty” był dobrze wyekwipowany w broń przeciwpancerna – angielskie PIAT, kilka karabinów maszynowych. Każdy partyzant był uzbrojony w karabin lub pistolet maszynowy, kilka granatów i broń krótką. W oddziale osłonowym, oprócz członków misji, znajdowało się sześciu cudzoziemców (dwóch Anglików i czterech Rosjan) – uciekinierów z obozów jenieckich z Lamsdorf (Łambinowic) i Częstochowy. Rano patrol ze skraju wsi zauważył zbliżającą się niemiecką kolumnę pancerną – trzy czołgi, kilka transporterów na gąsienicach i motocyklistów. Goniec natychmiast udał się do dowódcy kompanii. Oddział postawiono w stan pogotowia bojowego. Anglicy się golili.
płk Duane Tyrrell Hudson ''Bill''
 Pułkownik Hudson zapytał o stan sił po obu stronach. Kiedy usłyszał o czołgach i samochodach opancerzonych, zarządził niszczenie radiostacji i szyfrów, spalenie dokumentów i poddanie się. Dowódca kompanii osłonowej odpowiedział przez tłumacza: „Tu jest Polska, jako odpowiedzialny za osłonę misji, ja tu decyduję. O poddaniu się nie ma mowy. Niemcy nie wzięliby nas do niewoli, lecz rozstrzelali”. Anglicy w końcu podporządkowali się rozkazom Polaków. Padł rozkaz por. „Warty”: „Zatrzymać ich ogniem broni przeciwpancernej”. Polsko-brytyjskie braterstwo broni. Byli jeszcze dosyć daleko od misji, pocisk z PIAT nie trafił w pierwszy czołg, spowodował tylko silną detonację i ściął grube drzewo tuż obok kolumny czołgów, uszkadzając swym ciężarem lufę drugiego czołgu. Kolumna zatrzymała się, a z transporterów posypały się na oślep serie z karabinów maszynowych.  Dowódca drużyny, kpr. Mirosław Gaczkowski „Józef”, tak relacjonował: „zajęliśmy stanowisko w przesiece, mając dobre pole ostrzału w kierunku zabudowań folwarcznych, gdzie znajdowały się czołgi. Karabin maszynowy umieściliśmy na małym kopczyku i stąd rozpoczęliśmy ostrzeliwanie Niemców wyskakujących z transporterów. Odległość npla ok. 80–100 m. Widziałem padających Niemców, być może zabitych lub tylko rannych. Nieprzyjaciel rozpoczął na oślep huraganowy ogień, ostrzeliwując lizjerę lasu, tam gdzie była nasza pozycja. Nagle celowniczy karabinu maszynowego, plutonowy ‘’Newada’’ zsuwa się z kopczyka. Karabin wypada mu z rąk. Chcę wyręczyć celowniczego, ale widzę roztrzaskany zamek. Ściągam rannego ze stanowiska, ma rozpruty cały brzuch i tryska krwią. W tym momencie dostaję serię w okolicach pasa. Na szczęście kule bokiem rozwaliły ładownicę, nie raniąc mnie”.
Pomnik Plut Newady i Kpr Z. Karnickiego w Katarzynowie


Nieprzyjaciel pociskami z broni pancernej podpalił kilka stodół, w tym jedną dworską. Nie zdawał sobie sprawy, że tylko utrudnił sobie tym akcję. Dym z pożarów utworzył zasłonę od strony pola i można było ewakuować misję. Niemcy, mając wielu zabitych i rannych, nie próbowali dalej atakować w pościgu, chyba się obawiali większych sił partyzanckich.
74 Pułku Piechoty 7 Dywizji Częstochowskiej AK
Nie wiadomo, czy kolumna niemiecka formacji SS przypadkowo znalazła się na tym terenie, czy też zmierzała tu w celu rozbicia wykrytego wcześniej zgrupowania partyzanckiego. Anglicy nie mieli słów uznania dla bohaterskiego wyczynu swoich obrońców i odpowiednio to skomentowali w raporcie do przełożonych. Obiecywali nawet przyznanie po wojnie angielskich odznaczeń wojskowych, ale do tej pory nikt ich nie otrzymał.
Kompania Ochrony AK, Brytyjskiej Misji Wojskowej
Wizyta Komendanta
Na spotkanie z członkami misji 3 stycznia 1945r. do leśniczówki Zacisze Jana Malewskiego nieopodal Odrowąża przybył Komendant Główny AK, gen. Leopold Okulicki „Niedźwiadek”. Przy tej okazji również przeprowadzono inspekcję oddziałów osłonowych z 27. Pułku Piechoty AK i stacjonujących w obwodzie oddziałów 74. Pułku Piechoty AK.  W przerwie rozmów z misją gen. „Niedźwiadek” wyszedł do lasu na krótki spacer. Towarzyszył mu por. „Warta”, który wspomina: „Szliśmy w milczeniu. Generał bardzo zmieniony na twarzy, widać było smutek i zdenerwowanie. W pewnym momencie zatrzymuje się i bierze mnie za ramię, mówiąc: ‘’Wiecie, poruczniku, zawiodłem się, nie mamy na kogo liczyć’’ i pokiwał głową”.  Porucznik nie śmiał dopytywać o szczegóły. Miał tylko przypuszczenie, że sprawy polskie na arenie międzynarodowej nie układają się pomyślnie.
por. Józef Kotecki „Warta''
Zacisze, droga do nieistniejącej już leśniczówki w której doszło do spotkania Komendanta Głównego AK Leopolda Okulickiego z misją SOE Freston
Za tą studnią stała leśniczówka Zacisze
Z leśniczówki Zacisze pozostały tylko betonowe schody i resztki fundamentu

 Płk Hudson 3 stycznia :'' ...spotkaliśmy Dowódcę Armii Krajowej i naszego przyjaciela , płk Rudkowskiego, jego Szefa Sztabu. Obecnych było także kilka innych osób, których nazwiska i funkcji nie mieliśmy czasu poznać . Dowódca AK wydał się nam człowiekiem zdecydowanym, szczerym i jasno myślącym. Jego zachowanie było spokojne i przyjazne. Znał wiele osobistości z londyńskiego biura SOE i stwierdził , że dowodził 7 DP w armii gen. Andersa. Nie poznaliśmy jego nazwiska .''
Do grupy pięciu dołączył z rozkazu gen. Okulickiego por. Szymon Zaremba jako oficerem łącznikowy odpowiedzialny za pobyt misji w Polsce, wraz z piątką dociera do Moskwy musi się tak kamuflować, by nikt nie zauważył, że nie mówi po angielsku. Inaczej Sowieci i nasyłani na misje agenci wykryli jego osobę. Pozostając w ambasadzie brytyjskiej, by przez kilka miesięcy pracować dla wywiadu brytyjskiego, ostatecznie dociera do Londynu.
27 Pułk Piechoty AK, 1 dowódca por. Karol Kutnicki ''Kruk'' zabezpieczał spotkanie gen. Leopolda Okulickiego z płk D.T. Hudsonem, 2 Józef Kostecki ''Warta'', 3 Walewski, 4 Antoni Janik, 15 lipiec 1944r.
6 stycznia 1945r. Komendant Główny Armii Krajowej generał Leopold Okulicki ps. ''Niedźwiadek'' wraz ze swym Sztabem wizytował batalion „Las”, 74 pp AK w Pękowcu. Wspomina Zbigniew Ptasiński ‘’Łoś’’ z oddziału ‘’Marcina’’ 74pp AK; ‘’W drogę wyruszył w towarzystwie oddziałowego woźnicy. Jechali sankami zaprzęgniętymi w parę koni. - Mróz był duży. Śnieg po pas. Na sosnach wisiały czapy śniegu. Po kilku kwadransach dotarliśmy na miejsce, gdzie czekali na nas dwaj korpulentni mężczyźni. Po ich zachowaniu i ruchach widać było, że to wojskowi. Sanie z gośćmi ruszyły do leśnego obozu. Dopiero na miejscu żołnierze dowiedzieli się, że wieźli naczelnego dowódcę Armii Krajowej, generała Okulickiego, ps. Niedźwiadek. Generał zapoznał nas z sytuacją wojenną w Polsce. Mówił o rosyjskiej wrogości do AK, o rozbrajaniu naszych oddziałów przez Rosjan, o tym, że po rozbrojeniu AK-owcy są zamykani w więzieniach, a oficerowie wywożeni do Rosji lub likwidowani – relacjonuje pan Zbigniew. Generał zapowiedział także żołnierzom, że koniec wojny bliski.''
Pomnik w Pękowcu
Bunkry AK w Pękowcu
27 Pułk Piechoty Armii Krajowej Okręg Radomsko-Kielecki
Ofensywa sowiecka ruszyła znad Wisły 15 stycznia i 17 zajęła rejon Częstochowy i Radomska. Generał nie mógł ponownie skontaktować się z misją, wszystkie drogi łączników zostały odcięte. Ostatni rozkaz do żołnierzy Armii Krajowej pisał 19 stycznia w Częstochowie.  Nieopodal misji Freston znajdowało się miasteczko Żytno, gdzie stacjonowała jednostka sowiecka, w tym NKWD. Członkowie misji pożegnali się z żołnierzami, by udać się do jednostki Armii Czerwonej. Tam nie dano im wiary, że są Anglikami. Twierdzono, że to „bandyci” z AK, którzy zachowują się w dziwny sposób i nie chcą mówić po polsku. Odebrano im broń, sprzęt i wtrącono do piwnicy dworskiej. Przesłuchania trwały kilka dni. Następnie przewieziono ich do Radomska i Częstochowy. Pułkownik Hudson domagał się widzenia z dowódcą frontu, marsz. Iwanem Koniewem. Zanim po długich przesłuchaniach dostarczono ich do sztabu frontu, gdzie dostali samolot do Moskwy, upłynęło sporo czasu i konferencja w Jałcie już się rozpoczęła. Materiały misji  te ważne, nie przekazano drogą radiową,  nie dotarły do Londynu na czas, by premier Churchill miał argumenty do rozmów ze Stalinem. Ale gdyby nawet dotarły, to chyba i tak nie miałyby wpływu na postanowienia. A zatem w jakim celu misję dopiero pod koniec grudnia 1944 r. przerzucono do Polski? Czy spełniła zadanie? Chyba jednak nie...
Atut przetargowy.
Po wojnie w Londynie opublikowano raport misji o pobycie w okupowanym kraju. Prawdopodobnie jest jeszcze tajny raport w archiwach wywiadu brytyjskiego, w którym przypuszczalnie są wyniki rozmowy z gen. Leopoldem Okulickim „Niedźwiadkiem” o włączeniu podległych mu oddziałów wojska pod bezpośrednie dowództwo Armii Czerwonej i wykorzystaniu do dalszej walki z Niemcami.  Pod dowództwem gen. Okulickiego bowiem znajdowała się jeszcze kielecko-sandomierska 2. Dywizja Armii Krajowej, częstochowska 7. Dywizja AK, samodzielny 1. Pułk Strzelców Podhalańskich i piotrkowski 72. Pułk Piechoty. Podobnie jak Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, bezpośrednio podlegały dowództwu brytyjskiemu. Pułkownikowi Davidowi Hudsonowi chodziło o to, aby premier Winston Churchill na zbliżającej się konferencji w Jałcie w rozmowie z Józefem Stalinem miał atut przetargowy, żeby Armię Krajową nie traktować jak wroga i nie prześladować, lecz uznać za armię sprzymierzoną.
Prawdopodobnie gen. Leopold Okulicki odrzucił tę propozycję, na co wskazywało jego zdenerwowanie.
Gen. Okulicki rozwiązał 19 stycznia 1945r Armię Krajową, a w Jej miejsce rozwijał
elitarną organizację ‘’NIE’’ Niepodległość.
Niestety podstępnie aresztowany przez Rosjan w Pruszkowie, stanął jako oskarżony na pokazowym procesie moskiewskim szesnastu. Rezultat stanowiska generała był widoczny w niedługim czasie, ze strony zachodnich aliantów. Obojętność wobec procesu przywódców Polskiego Państwa Podziemnego w Moskwie. Generał Leopold Okulicki jako mąż stanu za swą nieugiętą postawę nie podporządkowania Armii Krajowej Rosjanom w obronie - raison d'État, został zamordowany w niewyjaśnionych okolicznościach w rosyjskim więzieniu.

Warszawa 1996 r. Królowa brytyjska Elżbieta II spotkała się z kombatantami Kompanii Ochrony
Misji „Freston”, aby podziękować im za bohaterstwo.

Zbigniew Zieliński, prezes honorowy leśników-kombatantów, sekretarz stanu ds. kombatantów w latach 1991–1992. Syn kpt. Aleksandra Zielińskiego, który był tłumaczem podczas alianckiej misji „Freston”
Operation Freston: The British Military Mission to Poland, 1944, Jeffrey Bines
 

ZESZYTY HISTORYCZNE KLUBU KAWALERÓW ORDERU WOJENNEGO VIRTUTI MILITARI

Jednym z ważnych, końcowych akcentów tajnych działań alianckich było przyjęcie ze zrzutu na terenie kraju angielskiej misji wojskowej, o kryptonimie FRESTON. Jej zadaniem było dostarczenie bezpośrednich informacji z okupowanej Polski przez angielskich oficerów wywiadu i wyjaśnienie przez nich stosunków wojskowych i politycznych pomiędzy Polakami a Sowietami końcowej fazie wojny. Na ile misja ta mogła spełnić swe zadanie, przedstawiamy to w dwóch osobnych relacjach: bezpośrednio relacjonującego przebieg tej misji jednego z jej członków oraz dowódcy oddziału osłony AK misji FRESTON. Jako uzupełnienie wspomnień tak różnorodnej, pełnej akcji działalności konspiracyjnej – zamieszczamy BIOGRAFIE kilku wybitnych ludzi biorących w niej udział. W ten sposób przybliżamy w Zeszytach Historycznych pamięć o tych, o których zapomnieć nie można. Redakcja.

OPERACJA FRESTON Misja Brytyjska w Polsce – 1944 / 1945

Relacja kpt. rez. Antoniego Pospieszalskiego ps. „Łuk” Kawalera Orderu Wojennego Virtuti Militari V kl. Londyn 1976 Gdyby doszło do wysłania brytyjskiej misji wojskowej do Polski w roku 1943 albo w pierwszej połowie 1944 roku, w okresie „Burzy” i przed Powstaniem Warszawskim, misja taka mogłaby zaważyć na działaniach Armii Krajowej, na stosunku zwycięskiej Armii Czerwonej do polskiego wysiłku zbrojnego, a może nawet postanowieniach w Jałcie. Operacja „Freston” doszła jednak do skutku dopiero pod sam koniec roku 1944 i to na 3 tygodnie przed ostatnią wielką ofensywą sowiecką, która zatrzymała się dopiero na linii Łaby. Władze polskie, o ile mi wiadomo, od dawna domagały się, by dowództwo brytyjskie wysłało do Polski swoich obserwatorów. Skład misji był skompletowany już w lipcu 1944 r., tuŜ przed wybuchem Powstania w Warszawie, a jednak trzeba nam było czekać jeszcze pół roku na odlot do Polski. O ile mi wiadomo, główną przeszkodą była odmowa Rosji na wyrażenie zgody na wysłanie misji brytyjskiej na teatr wojny, który Rosja uważała za swoją wyłączną domenę. Ta zgoda nigdy nie nadeszła i ostatecznie skończyło się tylko na poinformowaniu dowództwa sowieckiego o wysłaniu misji do Polski. Misja odleciała więc bez formalnej zgody wschodniego sprzymierzeńca. Skład misji był następujący: płk D.T. Hudson, D.S.O. – dowódca misji, płk Peter Solly–Flood, I.C. – zastępca, mjr Peter Kemp, I.C., kpt. A.N. Currie, tłumacz i oficer łączności, C.S.M. oraz Donald Galbraith, radiooperator. Przybrałem nazwisko A.N. Currie i legendę angielskiego oficera, gdyż wiedziałem, że prędzej czy później dojdzie do spotkania z Rosjanami. Ta legenda trzymała dobrze do samego końca, prawdopodobnie dlatego, że nigdy nie miałem potrzeby jej bronić w toku indagacji.  Nasze zadanie, jasno określone, miało polegać na obserwowaniu i informowaniu bazy o wszystkim, co dotyczyło walki i oporu przeciw niemieckiemu okupantowi. Ponadto w miarę możliwości mieliśmy ułatwić pierwsze kontakty poszczególnych członków AK z Rosjanami w miarę posuwania się Armii Czerwonej. Pierwsze zadanie zostało wykonane w minimalnej mierze, drugie okazało się zbyt ambitne i nie zostało wykonane wcale. Ogólny rezultat misji równał się więc zeru. Dobrze, jeśli misja nie przyniosła szkody, o ile śmierci jednego chłopaka, który zginął w naszej obronie można nie uważać za szkodę. Nie była to wina zespołu misji, po prostu znaleźliśmy się w Polsce grubo za późno, gdy już było prawie po wszystkim. Moi angielscy koledzy mieli pierwszorzędne kwalifikacje do tego rodzaju roboty. Płk Hudson spędził dłuższy czas w Jugosławii zarówno u boku Michajłowicza, jak i u boku Tity, których obu zresztą darzył jednakowo szczerą sympatią. Znał się doskonale na partyzantce, w pełni oceniał niezwykle trudne warunki terenowe dla partyzantki, jakie istniały w Polsce – w przeciwieństwie do górzystej Jugosławii. Jego niewzruszonej postawie i pewności siebie wobec Rosjan zawdzięczamy w dużej mierze, że z rąk naszych wschodnich sprzymierzeńców wydostaliśmy się cali i nie padliśmy ofiarami jakiegoś „małego Katynia”. Solly–Flood, z pochodzenia Irlandczyk, człowiek dużej kultury mówił doskonale po niemiecku i francusku, co było dla mnie nie lada ulgą w moich żmudnych obowiązkach tłumacza. Peter Kemp na pierwszy rzut oka robił wrażenie przecywilizowanego mieszczucha, był natomiast człowiekiem, który jak mucha na lep leci na wszelką awanturę. W owym czasie miał już za sobą wielką przygodę w Albanii, a po powrocie z Polski natychmiast znalazł sobie nowa serię przygód w Indonezji. Młodziutki sierżant Galbraith, nie wiadomo dlaczego nazywany Georgie, był świetnym radiooperatorem. Byliśmy wyposażeni w dwa aparaty typu A5 /produkcja ośrodka w Stanmore/ i dużą maszynę 20-watową na wypadek szczególnie utrudnionej łączności. Niestety, nie mieliśmy okazji z niej skorzystać, bo nasza 20-watówka bardzo prędko wpadła w ręce Niemców. 13 października 1944 r. wylecieliśmy z Londynu via Neapol do Bari. Tam umieszczono nas w odludnej willi „La Silva” pod Fasano, gdzie przesiedzieliśmy blisko 3 miesiące. Trzy razy zapowiadano nam „operation” i trzy razy „operation” kończyła się znowu lądowaniem w Brindisi. Za trzecim razem dolecieliśmy aż do Opatowa, ale z powodu złej pogody ponownie musieliśmy zawrócić i po 12 godzinach lotu wróciliśmy do bazy. To było w I Święto Bożego Narodzenia. Ale ledwie zdążyliśmy jako tako odespać tej nocy, gdy na następny dzień doszło do czwartej operacji, tym razem skutecznej. Wylecieliśmy z Brindisi o 16.00 i około 22.00 wylądowaliśmy na placówce pod Częstochową w odległości 10 km od miejscowości Żarki, leżącej zresztą już na terenie Reichu. Przy skoku każdy miał swoją przygodę. Moi towarzysze wszyscy trochę się potłukli. Ja wylądowałem gładko, ale na zupełnym odludziu. Jak się potem okazało, wyskoczyłem o parę sekund za wcześnie i oczywiście na moje wołanie: „Michał!” - odpowiedziało głuche milczenie i szum pobliskiego lasu. Noc była piękna, księżycowa, zmarznięta ziemia z lekka przykryta warstwą śniegu. Poszedłem po grudzie, zarzuciwszy sobie spadochron na plecy, aż napotkałem grupę chłopaków ze wsi, których zwabił warkot samolotu. Przy ich zorientowałem się w terenie, który znałem dobrze z mapy i po pół godzinie bez trudności znalazłem się na placówce. Tu zacząłem przeklinać sandwicze, którymi opchnąłem się na zapas w samolocie, bo w pobliskim folwarku czekało nas nie lada przyjęcie, prawdziwe polskie befsztyki i dobra wódka. Przekonaliśmy się wówczas, że „noc pod okupacją była polska”. Nasi gospodarze zupełnie nie przejmowali się tym, że o 5 km w Złotym Potoku stało 50 żandarmów, a w Żarkach jakieś 80 SS. Dowódcą placówki i naszej ochrony w liczbie około 40 żołnierzy był ppor. Twardy. Istotnie twardy żołnierz i zawzięty socjalista. Około północy przeszliśmy na nocleg do wsi Kacze Błoto położonej o jakieś 5 km dalej. Następnego dnia Twardy przedstawił nam 2 oficerów, rosyjskich partyzantów, z którymi najwidoczniej był w doskonałej komitywie. Przekonaliśmy się również, że w oddziale Twardego służy 4 Anglików, jeńców, którzy uciekli ze Stalagu 334, Lamsdorf. Po południu przeszliśmy do pobliskiej leśniczówki, gdzie mieliśmy złożyć cięższy sprzęt na przechowanie. Poznałem tam wówczas por. Romana /Rolnicki?/, z którym przy chowaniu sprzętu w leśnej ziemiance przeprowadziłem dłuższą rozmowę. Roman wtajemniczał mnie /jako rzekomego Anglika/ w prawdziwe zamiary Rosji. Tam również nawiązałem po raz pierwszy łączność radiową z bazą /Londynem/. Te pierwsze kontakty z AK /ppor. Twardy, por. Roman, ppor. Boruta, kpt. Timawa – dowódca baonu/ zapoznały misję z ogólną organizacja terenową i bojową AK i rolą miejscowych oddziałów w okresie mobilizacji i Powstania Warszawskiego. Byliśmy w rejonie 7 Dywizji i w sąsiedztwie rejonu 2 Dywizji, które teraz w okresie demobilizacji miały znacznie zmniejszone stany, tak, że baon liczył około 80 żołnierzy. Mimo, że był to okres względnej bezczynności, wiele rzeczy niewątpliwie robiło bardzo pozytywne wrażenie na angielskich członkach misji. Sprawność, z jaką odbywała się wymiana żołnierzy w czynnej służbie z czasowo urlopowanymi, dyscyplina oddziału, stosunek do ludności cywilnej, która za wszelkie usługi otrzymywała należną zapłatę i na odwrót - stosunek ludności cywilnej do żołnierzy, którzy byli przedmiotem prawdziwej dumy jako „Wojsko Polskie”. W późniejszych wędrówkach mieliśmy kilkakrotnie zetknąć się z miejscowymi przywódcami AL, którzy nie raz wylewali przed płk Hudsonem swoje żale wobec AK. Płk Hudson jednak nie starał się o bliższe kontakty z Armią Ludową. Interesowało go również NSZ i zbierał skrzętnie informacje o Brygadzie Świętokrzyskiej, o Bohunie, żbiku i „żbikowcach”. W nocy z 29 na 30 grudnia odbyliśmy 30 – kilometrowy marsz na północ i o świcie stanęliśmy niedaleko Radomska. Tu przeszliśmy pod opiekę innego oddziału, również w sile około 40 ludzi, pod dowództwem ppor. Warty. Spotkanie z mjr Stefanem, d-cą 25 pp. i panią Rubachową, właścicielką majątku, było źródłem wielu wiadomości o charakterze wojskowym i gospodarczym. Opór ludności przeciw dostawom przymusowym i sabotaż gospodarczy były przedmiotem stałego zainteresowania płk Hudsona. Sylwester 1944 roku zastał nas na folwarku Katarzyna o 4 km od Włynicy. Braliśmy udział w hucznym obchodzie Święta wraz z żołnierzami. Nie obyło się bez walenia ze stenów na wiwat. Poszliśmy spać po północy. Nasze poczucie bezpieczeństwa było już wówczas na tyle ugruntowane, że po raz pierwszy od lądowania pozwoliliśmy sobie na zdjęcie mundurów i położenie się do łóżka. Przebudzenie było bardzo niemiłe, gdyż około 8 rano wpadł do nas ordynans z wiadomością, że do folwarku podchodzą czołgi niemieckie. Nigdy jeszcze nie ubrałem się tak szybko. Gdy wypadłem na dwór obładowany sprzętem, jak każdy z nas, wrzała już strzelanina. „Warta” przydzielił nam dwóch chłopaków, którzy mieli nas wyprowadzić opłotkami z opresji. Uciekaliśmy szybko i w 10 minut wpadliśmy do zbawczego lasu. Oddział „Warty” tymczasem wycofywał się powoli w tym samym kierunku. Wtedy to zginął przy RKM – ie Janusz. Niemcy spalili oborę i stodołę i zabrali ze sobą p. Dembowską, właścicielkę folwarku. Pani Dembowska zresztą, jak się później dowiedzieliśmy, nie ukrywała przed Niemcami, że gościła u siebie 5 Anglików, którzy „wałęsają się po kraju” z oddziałem AK. Straciliśmy wtedy naszą radiostację 20 – watówkę i całą zapasową odzież. Po południu jednak byliśmy na powrót w folwarku. Ślady krwi na jednym ze stołów były dowodem, że przynajmniej jeden Niemiec również porządnie dostał. Tak zaczął się Nowy Rok. Na nocleg stanęliśmy we wsi Dudki, gdzie wczesnym ranem, jeszcze o zmroku, odbył się pogrzeb Janusza. 2 stycznia przeszliśmy parę kilometrów dalej do miejscowości Jadków. Tu znowu miał miejsce alarm, który zmusił nas do spędzenia paru godzin w lesie. Ponieważ właśnie wypadał czas na nawiązanie łączności z bazą, musiałem zainstalować aparat pod gołym niebem. Trzeba było zawiadomić bazę o naszej niesławnej przygodzie.
Brytyjska Misja Freston przed odlotem do Polski (baza w Brindisi). Płk. D.Hudson, mjr. Pater (występował jako Tony Currie) Solly Flood, mj. Peter Kemp, kpt. Tonny Cuvvio, st. sierŜ. Galbraith. Uczestnicy misji zostali zrzuceni 26 grudnia 1944 r. koło Częstochowy; odbioru zrzutu dokonała 27 pp AK. W misji tej Antoni Pospieszalski był oficerem łącznikowym z ramienia Sztabu Naczelnego Wodza RP.

3 stycznia w Małym Jackowie otrzymaliśmy wiadomość, że gen. Leopold Okulicki Niedźwiadek przebywa w leśniczówce Zacisze, o parę kilometrów od Jackowa i że mamy się tam z nim spotkać.  Ta rozmowa z gen. Okulickim była niewątpliwie kulminacyjnym punktem naszego krótkiego i bezowocnego pobytu w okupowanej Polsce. Rozmowa zresztą wkrótce przerodziła się w obszerną wypowiedź generała, który najpierw przedstawił ogólne niemieckie O. de B. w Polsce, stan i rozmieszczenie sił Armii Krajowej i stosunki z AL oraz NSZ, a potem przeszedł do najbardziej aktualnego problemu stosunku polskiego podziemia do Rosji. Wskazał na przykłady, jak często tragicznie dla żołnierzy AK kończyła się współpraca z Armią Czerwoną. Dlatego w nadchodzącej ofensywie sowieckiej zmobilizowane oddziały AK miały nadal wspierać siły rosyjskie, ale nie było mowy o otwartej współpracy i dekonspirowaniu się wobec Rosjan. Z chwilą objęcia terenu przez wojska rosyjskie oddziały Armii Krajowej miały być po prostu rozwiązane. Generał określił, że postawa polskiego podziemia wobec Rosji nie ma charakteru doktrynalnej opozycji w stosunku do komunizmu. Gdyby naród polski swobodnie zdecydował się na wybór ustroju komunistycznego, nie mielibyśmy nic przeciw temu. Ale nie o to chodziło. Chodziło po prostu o ratowanie niepodległości Polski wobec zaborczej polityki naszego wschodniego sąsiada. Zdaje mi się, że wówczas angielscy członkowie misji po raz pierwszy zdali sobie sprawę z całej grozy położenia Polski w obliczu potęgi sowieckiej. Z długich rozmów i dysput prowadzonych jeszcze w czasie oczekiwania we Włoszech wiem, że dzielili oni, z ogółem opinii brytyjskiej, modne wówczas złudzenia co do prawdziwych zamiarów Sowietów. Ewolucja ich poglądów dokonywała się powoli, ale też w ciągu trzech tygodni dokonała się kompletnie. Kilka następnych dni spędziliśmy w miejscowości Rędziny, czekając na zapowiedziane przez gen. Okulickiego spotkanie z d-cą 7 Dywizji. Dni schodziły na rozmowach z prostymi ludźmi i okolicznym ziemiaństwem, którzy nas chętnie odwiedzali, ale głównym źródłem informacji był por. Alm /Józef Kowalski/, który został przydzielony do nas przez generała w charakterze oficera łącznikowego i ppor. Jerzy /Szymon Zaremba/, brat p. Rubachowej z Włynicy, którego poznaliśmy już parę dni przedtem. Wysłaliśmy parę depesz do bazy, ale łączność była utrudniona, gdyż co chwila psuła się nam prądnica.
Antoni Pospieszalski występował jako Tony Currie
 7 stycznia wróciliśmy do Jackowa. 9 stycznia zostaliśmy zaproszeni na wieczór do sąsiedniego Liegenchaftu (spółdzielni) w Odrowążu, którym zarządzał Polak. W czasie tego wieczoru płk Hudson wzniósł toast na cześć czterech przywódców państw sprzymierzonych: Churchilla, Roosevelta, Mikołajczyka i Stalina. Gwałtowna reakcja zebranych na to ostatnie nazwisko zaskoczyła moich angielskich kolegów i dała asumpt do żywej dyskusji /już po zabawie/ między mną a Solly’m. Solly widział w tej reakcji objaw nierozsądnego nacjonalizmu i wyraził obawę, że właśnie ta postawa Polaków tłumaczy w pewnym stopniu wszystkie represje rosyjskie. Nasze poglądy na Rosję wciąż jeszcze różniły się bardzo znacznie. 11 stycznia, monotonnym już porządkiem rzeczy, przeszliśmy znowu na starą kwaterę do Rędzina. Przygotowaliśmy sobie tymczasem ubrania cywilne i fotografie do kenkarty. W najbliższych dniach mieliśmy się wybrać w szeroki świat, najpierw do Radomska, potem do Częstochowy. Alm miał nawet w przygotowaniu jakąś akcję zbrojną, w której mieliśmy brać udział. Ale następny dzień zakończył nagle nudę naszego oczekiwania i przekreślił wszystkie plany. W nocy z 12 na 13 stycznia zbudził nas jednostajny pomruk dalekiego ognia zaporowego artylerii. Z nastaniem dnia nad naszymi głowami pojawiły się myśliwce sowieckie i mieliśmy okazję przypatrzeć się niejednej walce. Zaczęła się nowa ofensywa sowiecka. Płk Hudson próbował przez Alma nawiązać łączność z gen. Okulickim, ale bezskutecznie. Wiedzieliśmy już, że nasza misja w Polsce dobiega końca. 15 stycznia mieliśmy wiadomości, że Rosjanie przekroczyli Pilicę; niektórzy już widzieli czołgi rosyjskie w Małuszynie, odległym zaledwie o kilkanaście kilometrów. Wieczorem tego dnia przeszliśmy szybkim marszem do Włynicy, gdzie spodziewaliśmy się zastać mjr Stefana i ewentualnie jakąś wiadomość od generała Niedźwiadka. Wiadomości nie było. Ostatni wieczór, spędzony w ziemiańskim domu, stał się nie tylko symbolem końca jednej epoki. „Warta” otrzymał rozkaz rozwiązania swego oddziału. Ochrona nie była nam już potrzebna. Naszym zadaniem było teraz nawiązanie kontaktu z dowództwem armii sowieckiej. Dzień 16 stycznia spędziliśmy w odludnej, niezamieszkałej chacie koło folwarku Katarzyna. Nadałem do Londynu ostatnią depeszę donosząc, że znajdujemy się w rejonie Koniecpola i w najbliższym czasie oddamy się w ręce rosyjskie. Było mi bardzo niewesoło na duszy, prądnica nawalała, jak zwykle, ale ucieszyłem się, gdy po żmudnym nadaniu depeszy otrzymałem pokwitowanie. Na tej depeszy zależało mi więcej, niż na wszystkich innych. Powzięliśmy, jak się okazało, niemądry zamiar, by przed oddaniem się w ręce rosyjskie odzyskać część naszego sprzętu, a nade wszystko drugi aparat A5, który w międzyczasie został przeniesiony z kryjówki pod leśniczówką Kacze Błoto do majątku Żytne. Właściciel Źytna, p. Siemieński, znany nam już z rozmów w Rędzinach, miał znać miejsce, w którym aparat jest przechowywany. W tym celu Solly – Flood i ja wybraliśmy się chłopską furmanką w stronę Żytna. Przy okazji mieliśmy się zorientować w sytuacji. Po drodze ujrzeliśmy w zagajniku grupę żołnierzy niemieckich, obdartych i wymęczonych. Patrzyli na nas obojętnie. Chłopskie kurtki, narzucone na battle – dressy, niewiele im mówiły kim naprawdę jesteśmy.
Dowódca misji, płk D.T. (Bill) Hudson i Peter Solly-Flood

Peter Kemp i Donald Galbraith
 Ale, gdyby ujrzeli nas w pełnym umundurowaniu i z orderami, nie okazaliby zapewne większego zainteresowania. Gdy wynurzyliśmy się z lasu na otwarte pole, o parę kilometrów od Żytna, sytuacja natychmiast stała się jasna. Drogą wiodącą przez Żytno ciągnęła się na zachód nieprzerwana kolumna samochodów, dział i furmanek. Nawet boczne polne drogi dochodzące do Żytna były zatłoczone wojskiem. Nie zdjęliśmy chłopskich kubraków, ale dla pewności wyjęliśmy materiał identyfikacyjny przygotowany na tę okazję jeszcze w bazie: płócienne szmatki z napisem „Anglijskij Officir” i „Union Jackie” po drugiej stronie. Kałmuckie oczy obserwowały nas z zainteresowaniem, ale zdołaliśmy przejechać bez przeszkód do samego dworu. Tu panowała „Sodoma” i „Gomora”. Biedny pan Siemieński pełnił honory domu, starając się uratować cokolwiek z dobytku gospodarskiego, którym zdobywcy raczyli się sowicie i bez pytania. Okazało się, że Siemieński nie bardzo wie, gdzie się znajduje nasz zapasowy aparat, ale nawet gdyby wiedział – nie na wiele by to się zdało. Trzeba było teraz dogadać się z Rosjanami. Znaleźliśmy paru starszych oficerów i pułkowników, którym z pomocą p. Siemieńskiego wyjaśniliśmy, kim jesteśmy i czego chcemy. Te pierwsze rozmowy były dosyć przyjazne i w rezultacie znalazła się „maszyna”, która podwiozła nas parę kilometrów do kwatery, o ile zdołaliśmy się zorientować, dowódcy dywizji czy korpusu. W małej izbie chłopskiej zamienionej na prędce w siedzibę sztabu, ze światłem elektrycznym i dużą mapą frontu na ścianie, znaleźliśmy się w obecności dwóch wyższych oficerów. Generał, niewielki, ciemny człowieczek o twardych rysach, trzymał się w czasie rozmowy na uboczu; jego towarzysz, gruby i przyjaźnie uśmiechnięty pułkownik NKWD prowadził indagację. Pomagając sobie tu i ówdzie zasłyszanym wyrazem rosyjskim wyjaśniłem po polsku, kim jesteśmy, powiedziałem, że dowódca misji wraz z resztą naszej grupy znajduje się na folwarku Katarzyna, że misja po wypełnieniu zadania ma się jak najprędzej zameldować w Brytyjskiej Misji Wojskowej w Moskwie. Wszelkich bliższych wyjaśnień może udzielić płk Hudson. Ale pułkownik najwyraźniej nam nie wierzył. Nasze dowody osobiste nie przekonały go, tym bardziej, że najwidoczniej nie znał liter łacińskich. Utrzymywał z uporem, że mój dowód opiewa na inne nazwisko, a nie to, które podałem i które widniało w dowodzie, a mianowicie Currie. Kilkakrotnie padło słowo „szpion”. W toku indagacji pułkownik chciał się dowiedzieć, kim był dowódca naszej ochrony AK, gdzie jest jego oddział, co robi itd. Nie można było odmówić wprost odpowiedzi na te pytania, gdyż to tylko utwierdziłoby naszego indagatora w przekonaniu, że ma do czynienia ze szpiegami. Odpowiadaliśmy wymijająco, że nie możemy udzielać żadnych bliższych informacji pod nieobecność płk Hudsona. Po tej rozmowie odwieziono nas z powrotem do dworu, gdzie dla utrzymania dobrych stosunków międzyalianckich musieliśmy wziąć udział w dzikiej popijawie. Piliśmy jak najostrożniej, by zachować trzeźwy umysł w nieprzyjemnej sytuacji, a już stanowczo odmówiliśmy spełnienia któregoś tam z rzędu toastu, gdy zamiast wódki znalazła się w szklankach benzyna (!). Następnego dnia pojechałem samochodem pod eskortą do miejscowości Katarzyna, gdzie Hudson, Kemp i Galbraith poprzedniego wieczora, podobnie, jak my, cementowali przyjaźń brytyjsko – sowiecką alkoholem z inną grupą oficerów rosyjskich i to w tym samym domu, z którego 2 tygodnie temu Niemcy nas tak nieuprzejmie przepędzili. Teraz wróciliśmy wszyscy razem do Żytna, gdzie Hudson został natychmiast wezwany do generała. Ja znowu byłem tłumaczem. Rozmowa miała przebieg bardzo podobny do rozmowy z poprzedniego wieczora. Hudson również nie chciał odpowiadać na żadne pytania dotyczące Armii Krajowej twierdząc, że najpierw musi złożyć pełne sprawozdanie swym własnym przełożonym w Misji Wojskowej w Moskwie. Prosił zatem o jak najszybsze przewiezienie tam całej misji. W rezultacie tej drugiej rozmowy kazano nam złożyć broń i oddać dokumenty osobiste (za pokwitowaniem) i umieszczono nas w areszcie domowym w żytnieńskim dworze pod czujną opieką jakiegoś majora, który sypiał z nami w tym samym pokoju i przez cały dzień nie spuszczał z nas oka. Sytuację nasza pogarszał fakt, że istotnie mieliśmy wobec Rosjan niezupełnie czyste sumienie. W Katarzynie zdecydowaliśmy zabrać ze sobą do Moskwy jednego z naszych oficerów łącznikowych z AK – ppor. Jerzego, na którym ciążył wyrok śmierci wydany przez AL. Tak się złożyło, że w składzie misji było właściwie jedno miejsce wakujące. Tuż przed odlotem z bazy w Brindisi został odwołany ze składu misji kpt. Alan Morgan, którego nazwisko – jak przypuszczaliśmy – musiało jednak figurować na liście członków misji przedstawionej w swoim czasie władzom sowieckim. Jerzy przypiął zatem sobie dystynkcje oficera brytyjskiego i razem z nami znalazł się w żytnieńskim areszcie. Na razie udało się jakoś wytłumaczyć fakt, że nasz nowy Alan Morgan nie miał dowodu osobistego. Gorzej, że Alan Morgan nie umiał prawie ani słowa po angielsku. Pierwsze zetknięcie z Moskalami miało miejsce 17 stycznia. Rozmowa Hudsona z generałem sowieckim odbyła się 18 stycznia. Pięć dni przesiedzieliśmy w areszcie domowym w Żytnie. Graliśmy w karty, a Solly przez okno obserwował nieprzerwany ruch kolumn sowieckich po żytnieńskiej drodze. Doszedł do wniosku, że 90 % parku samochodowego w tej ofensywie stanowił materiał Lend –Lease, głównie amerykańskie Dodge’e; pozostałe 10% to były rachityczne sowieckie wersje Forda i furmanki konne. 23 stycznia zapakowano nas wszystkich do otwartej ciężarówki i przewieziono do Radomska, gdzie po jeszcze jednej „alianckiej” kolacji z wódką w obecności znowu jakiegoś sowieckiego pułkownika przespaliśmy się porządnie w zarekwirowanym mieszkaniu. 24 stycznia przejechaliśmy znowu jakieś 90 km na południowy zachód do Jędrzejowa. Następnego dnia z powrotem na zachód, do Częstochowy. W tej podróży dodano nam do towarzystwa jakiegoś starszego pana w niemieckim mundurze i kozackiej czapie, który z niewzruszonym spokojem znosił bezceremonialne traktowanie ze strony eskorty. Wołali na niego „Własow”, nie mieliśmy jednak okazji dowiedzieć się, kim był naprawdę. W Częstochowie wstąpił w nas nowy duch. Może stąd odlecimy do Moskwy? Zamiast tego jednak znaleźliśmy się na noc w byłym gestapowskim więzieniu przy ulicy Śląskiej. Dotychczas byliśmy w pewnego rodzaju areszcie domowym i podróżowaliśmy pod eskortą. Teraz znaleźliśmy się w zabitej deskami prymitywnej celi, z zapluskwionymi pryczami, silną lampą ele4ktryczną paląca się dzień i noc, i przysłowiowym „judaszem”, w którym raz po raz ukazywało się oko dozorcy. Rano wyprowadzono nas na dziedziniec, gdzie umyliśmy się z rozkoszą pod pompą, nie zważając na wymierzone w nas pepesze. Być może ja, jako Polak, byłem podświadomie przygotowany na tego rodzaju obrót sprawy, ale moi angielscy koledzy – sojusznicy przecież „całą gębą” – nie posiadali się ze złości i zdumienia. Płk Hudson dawał temu wyraz w sposób zupełnie niedwuznaczny i przy każdej okazji domagał się widzenia z oficerem, przynajmniej równym mu stopniem, którego mógłby zwymyślać i zwrócić uwagę na niewybaczalną pomyłkę. Te protesty – o dziwo – odniosły skutek, bo na następną noc przeniesiono nas na pierwsze piętro do lepszej celi, która miała tylko zakratowane okna i przyznano nam tzw. porcje oficerskie. W dodatku przydzielono nam dwóch jeńców niemieckich (w tym jednego porucznika) do sprzątania celi. Ci ludzie byli straszliwie wyczerpani i wygłodzeni, toteż raz po raz ukradkiem częstowaliśmy ich kawałkiem czarnego chleba. W tej celi przesiedzieliśmy tydzień. Płk Hudson nie przestawał protestować, wymyślać i domagać się widzenia z wyższym oficerem. Wraz z Sollym napisał długą epistołę do sowieckiego dowódcy frontu marszałka Koniewa, w którym wyliczył wszystkie krzywdy, które spotkały nas ze strony nieznanych nam ludzi, gdyż ludzie ci nie raczyli nam się nawet przedstawić. W tym kontekście generał, z którym rozmawialiśmy w Żytnie, wyszedł na „indywiduum podające się za generała” (a individual purporting to be a general). Oczywiście, ten list nigdy nie doszedł do marszałka Koniewa. A jednak zrobił widocznie właściwe wrażenie, gdzie należy. Przypuszczam, że Rosjanie na froncie istotnie nie wiedzieli nic o naszej misji (choć powinni) i istotnie nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić. Jeśli mieli ochotę zlikwidować problem najprostszym dla nich sposobem, to ustawiczne protesty Hudsona i jego pewność siebie musiały jednak zasiać im w umysłach pewne wątpliwości. W rezultacie 1 lutego znalazł się oficer sowiecki równy stopniem naszemu dowódcy, czyli pułkownik, który bardzo grzecznie przyjął Hudsona ze mną jako tłumaczem. Początkowo między mną a sowieckim oficerem pośredniczył zastraszony tłumacz, wkrótce jednak okazało się, że pułkownik doskonale rozumie moją polszczyznę. Zapytał nawet: „Wy Palják?, na co oczywiście odpowiedziałem: „Niet, Angliczanin”. Pułkownik powiedział nam, że istotnie zaszła pomyłka, ale dotychczas nie ma żadnych instrukcji z Moskwy. Zapewniał, że gdy te instrukcje nadejdą, niewątpliwie pojedziemy do Moskwy. W rezultacie tej rozmowy zostaliśmy następnego dnia przeniesieni do porządnego, kilkupokojowego mieszkania przy ulicy Waszyngtona. Otrzymaliśmy nawet bardzo „przyzwoity” odbiornik radiowy, dzięki któremu mogliśmy się wreszcie zorientować w sytuacji wojskowej i politycznej. Nadal jednak byliśmy pod ścisłą strażą. Funkcję opiekunów pełniło dwóch podporuczników sowieckich. Zaprosiliśmy ich do wspólnego stołu, oni jednak woleli jadać osobno, w kuchni, a nam usługiwał bardzo sprawny ordynans. Wolno nam było przechadzać się po dziedzińcu. Korzystaliśmy z tych okazji, by nawiązywać rozmowy z innymi mieszkańcami domu - Polakami. Raz nawet znaleźli się na dziedzińcu dwaj byli jeńcy brytyjscy. Ale rozmowy z nimi były zabronione. Nasi opiekunowie uparcie interweniowali i raz z tego powodu doszło do ostrej awantury między Hudsonem a jednym z oficerów sowieckich. Po tygodniu przyszła wiadomość, że wkrótce odlecimy do Moskwy. Zapowiedziano, że wraz z nami poleci pewien oficer z AK. Ów „Akowiec” istotnie zameldował się do nas z wielkim tupetem. Wyglądał wspaniale. Prawdziwy partyzant, w battledresie, biało – czerwoną przepaską na ramieniu i ogromną futrzaną czapą z orzełkiem. Zwróciłem pułkownikowi Hudsonowi uwagę, że „Akowiec”, jakkolwiek ubrany prawdziwie po „akowsku”, to jednak mówi po polsku z wyraźnym cudzoziemskim akcentem. „Akowiec” utrzymywał, że jest skoczkiem z Anglii. Nietrudno było sprawdzić, że buja. Przyparty „do muru” przyznał się, że jest Austriakiem i ze łzami w oczach błagał, by go zabrać do Moskwy, gdzie tworzy się wolny austriacki rząd . Cała historia wyglądała na szytą grubymi nićmi prowokację, która miała nas skompromitować w oczach sowieckich sprzymierzeńców. Dlatego, mimo łez „Akowca”, powiedzieliśmy o naszym odkryciu sowieckim opiekunom. Tylko, że opiekunów odkrycie nasze wcale nie wzruszyło!: „A taki poleci z nami do Moskwy”. Ostatecznie – nie mieliśmy nic przeciw temu, byle nie leciał tam jako jeden z nas. 11 lutego na błotnistym lotnisku pod Częstochową oczekiwał nas sowiecki Doulas /D.O.3/. Pierwszego dnia podróży przeskoczyliśmy do Mielca, gdzie spędziliśmy noc w jakimś wiejskim GS-ie. Tu opieka nad nami była mniej ścisła i mogliśmy sobie pogadać z miejscowymi chłopami. Był to teren, na którym reżim lubelski był już dobrze „zagospodarowany”, a nasi rozmówcy nie ukrywali przed nami swej nienawiści do niego. Tu dowiedzieliśmy się, jak wygląda zaprowadzony przez reżim lubelski system dostaw przymusowych, jak przeprowadzana była reforma i jaka była na nią reakcja ludności. Następnego dnia polecieliśmy naszym Douglasem do Lwowa, gdzie spędziliśmy noc; w samym mieście jednak nie byliśmy. 14 lutego, przy obrzydliwej pogodzie, utrzymując się na bardzo małej wysokości, dolecieliśmy do Kijowa. Tu pogoda popsuła się do tego stopnia, że dalszą podróż musieliśmy odbyć pociągiem. Ale pociąg odchodził dopiero wieczorem; mieliśmy prawie cały dzień przed sobą. Trzeba było zaopatrzyć się w żywność na podróż (nasza eskorta głodowała w czasie tej podróży tak samo, jak my), więc w towarzystwie naszego opiekuna udaliśmy się z Hudsonem do miasta. Kijów przedstawiał obraz straszliwego zniszczenia, bałaganu i nędzy. Na Kreszczatiku stały tylko nieliczne domy po jednej stronie; druga strona była całkowicie zniszczona.. Na próżno szukaliśmy banku, gdzie można by legalnie wymienić dolary. Ostatecznie dobiliśmy interesu w sklepie jubilerskim: za złotą monetę dolarową dostaliśmy 900 rubli. 500 rubli wydaliśmy natychmiast w sąsiedniej gastronomii na parę kilogramów kiełbasy i kilogram chleba. Resztę przeznaczyliśmy na dopłatę „sleepingową” w tak zwanym wagonie oficerskim; dostaliśmy po dwa koce i po poduszce. Podróż do Moskwy trwała noc, dzień i noc. 16 lutego rano przybyliśmy na „Kijowskij Wagzał”. Tam zapakowano nas do samochodu i wreszcie dowieziono do gmachu, który – jak wskazywała tabliczka u wejścia – stanowił jakiś oddział NKWD. Znaleźliśmy się sami w pokoju wyglądającym na salę konferencyjną. Byliśmy pewni, że czeka nas nieprzyjemna indagacja. Ale po dwóch godzinach oczekiwania otworzyły się drzwi i w towarzystwie dwóch oficerów sowieckich weszło dwóch oficerów brytyjskich. Odczytano nasze nazwiska, oficerowie brytyjscy pokwitowali sowieckie dokumenty i po chwili znaleźliśmy się w samochodzie, który zawiózł nas do Misji Brytyjskiej przy ul. Kominternu. Wraz z nami był rzekomy Alan Morgan /ppor. Jerzy/, a nawet rzekomy „Akowiec”, którego nazwisko również figurowało na liście. „Akowca” w Misji jednak nie przyjęto, wyjechał w pół godziny później i nie wiem, co się z nim dalej działo. Rozpoczął się miesiąc oczekiwań na wizy wyjazdowe z ZSRR. Ciernistą okazała się sprawa Jerzego. Rzecz doszła do ambasadora, którym był Sir Archiwald Clark- Kerr. Ambasador, rzecz jasna, nie mógł narażać swojego prestiżu wobec władz sowieckich poprzez ukrywanie autentyczności Jerzego. Gdzieś „na szczycie” rozgrywała się dyplomatyczna partia szachów o wizy dla Jerzego i Misji. Pamiętnym momentem był obiad, na którym byliśmy wszyscy obecni – wraz z ambasadorem i pewnym enkawudzistą jako przedstawicielem Narkomin Działu (NKWD DTK). Hudson był przeciwny tej imprezie, zgodził się tylko pod presją ambasadora, ale wdał się przy obiedzie w zawziętą dyskusję z enkawudzistą o polityce sowieckiej wobec Polski. „Rąbał prosto z mostu”, co myślał. Miałem wówczas okazję podziwiać subtelną powściągliwość i takt wielkiego angielskiego dyplomaty. Tylko dzięki ambasadorowi Kerrowi obiad ten nie skończył się skandalem. W czasie pobytu w Moskwie korzystaliśmy z pełnej swobody. Pomagałem płk Hudsonowi w opracowywaniu ostatecznego raportu. Wreszcie pod koniec marca zdobyliśmy upragnione wizy. Ale, niestety nie wszyscy. Jerzy spędził w Moskwie jeszcze szereg miesięcy, jednak pod bardzo troskliwą opieką angielskiego ambasadora Clarrk’a – Kerry’ego, ciesząc się jego szczerą, osobistą przyjaźnią. Ostatecznie, ambasador zabrał go do Wielkiej Brytanii własnym samolotem. PodróŜ powrotną (samolotem) odbyliśmy przez Astrachań, Baku, Teheran i Kair do Londynu. Chwilę obaw, po raz ostatni, przeżyłem w hotelu „Intourista” w Baku, gdzie przyczepił się do mnie jakiś mężczyzna z recepcji, świetnie mówiący po angielsku, któremu nie podobał się mój akcent. Do Londynu przybyliśmy na początku kwietnia. Misja, jak się rzekło, okazała się fiaskiem. Entuzjastyczny raport płk Hudsona w najmniejszym stopniu nie mógł wpłynąć na sytuację w Polsce i zapewne leży gdzieś głęboko wśród aktów „Foregn Office”. Audiencja u Lorda Selbowne’a, ówczesnego ministra wojny gospodarczej, miała charakter całkowicie formalny – podobnie zresztą, jak przyjęcie u Mikołajczyka. Brałem udział w obu audiencjach. Zapowiadana audiencja u Churchilla, o ile mi wiadomo, nie odbyła się. Moi angielscy koledzy jednak wyzbyli się złudzeń. Solly–Floyd, już w częstochowskim więzieniu, z uśmiechem politowania wyrażał swoje poglądy na temat stosunków polsko – sowieckich. W angielskim magazynie, w maju 1952 roku zdał swoją relację z przebiegu misji. BRYTYJSKA MISJA OBSERWACYJNA „FRESTON”

Angielska mapka sytuacyjna rejonu Częstochowy oraz bazy misji FRESTEN w tej okolicy

Relacja oficera plutonu Osłony AK „Warta” Ppłk w st. sp. inż. Józef Kotecki ps. „Warta” Kawaler Orderu Wojennego Virtuti Militari

W nocy z 26/27 grudnia 1944 roku na terenie Kraju wylądowała brytyjska misja specjalna złożona z czterech oficerów brytyjskich, którym towarzyszył jako oficer łącznikowy cichociemny kpt. Antoni Pospieszalski, występujący jako Tony Curie. Zrzut przyjęła placówka odbioru „Ogórek” w powiecie częstochowskim. Bezpieczeństwo misji zapewniała osłona plutonu AK „Warta” pod dowództwem por. Józefa Koteckiego, co zresztą w niedługim czasie musiało się sprawdzić, ponieważ rankiem 1 stycznia 1945 r. misja została zaatakowana przez żandarmerię niemiecką. Po krótkiej walce żołnierzom AK udało się obronić członków misji i wykonać odskok do lasu. Dalsze losy misji, zresztą dramatyczne, stanowią odrębny rozdział historii II Wojny Światowej. W każdym razie – rola misji „FRESTON” została określona przez ówczesnych świadków, jako „musztarda po obiedzie”. Trwające w okresie wojny ponad 2-letnie starania polskich emigracyjnych władz politycznych i wojskowych oraz Delegatury Rządu na Kraj o lokalizację alianckiej misji wojskowej w Polsce zakończyły się ostatecznie przybyciem misji brytyjskiej, bezpośrednio przed zajęciem ziem polskich przez Armię Czerwoną. Przyczyny opóźnionego przerzutu misji do Polski należy dopatrywać się przede wszystkim w braku akceptacji przez aliantów zachodnich generalnej koncepcji strategicznej, zawartej w idei powstania powszechnego w Kraju, kompatybilnej ze strategicznymi akcjami alianckimi, a ponadto z powodu, w miarę upływu czasu, wypierania motywacji wojskowej przez polityczną. Nie bez wpływu na decyzję aliantów miały nieunormowane stosunki polsko – w rządzie emigracyjnym oraz sytuacja w dowodzeniu Armią Krajową po Powstaniu Warszawskim. Perspektywa zbliżającego się spotkania Roosevelta, Churchilla i Stalina zmusiła premiera Churchilla do uzyskania własnego rozeznania i jednoznacznego stanowiska w sprawach Polski. Podjął decyzję wysłania własnej, brytyjskiej misji do Polski. Przed bezpośrednim jej odlotem przeprowadził konsultację z desygnowanym na szefa misji płk D. T. Hudsonem, byłym emisariuszem Aliantów do sztabów Mihajlovica Tity w Jugosławii. Niezależnie od tego członkowie misji otrzymali wytyczne pracy jako obserwatorzy, które przekazane zostały również stronie polskiej. Ze sprawozdania i późniejszych relacji uczestników misji domniemać można, że ich zainteresowania miały raczej charakter wywiadowczo – polityczny, niŜ wojskowy na obszarze wpływów ZSRR. Oficerowie brytyjscy, przyjmując oficjalną nazwę „BRITISH OBSERVER MISSION” pod kryptonimem „FRESTON”, przerzuceni zostali z bazy pod Brindisi we Włoszech do Polski na teren placówki zrzutowej Okręgu AK „Jodła” w Bystrzanowiczach k/Częstochowy, w dniu 26 grudnia 1944 r. Misją dowodził płk D.T Hudson (lat ok. 34), a w jej skład weszli mjr Peter Solly – Flood (lat ok. 32), kpt. Tony Curie vel Antoni Pospieszalski (lat ok. 30) i radiotelegrafista sierż. D. Galbraith (lat ok. 23). Skaczących przejęła Grupa Odbiorcza Przerzutów Powietrznych 27 pp AK z por. F. Makuchem ps. „Roman” na czele oraz z m.in. por. S. Wenclem ps. „Twardy”, ppor. S. Bączyńskim ps. „Bas”, por. A. Szczepańskim ps. „Kier” i grupą partyzantów AK. Misję, pod ochroną, skierowano do oddalonego o ok. 30 km Rejonu lasów w okolicach Radomska, gdzie pełną osłonę nad Misją przejął Partyzancki Oddział Bojowy 27 pp AK pod dowództwem ppor Józefa Koteckiego ps. „Warta”. Rankiem dnia 1 stycznia 1945 roku oddział ten został zaatakowany przez zmotoryzowaną jednostkę niemieckiej policji /2 kompanie/ wspartą bronią pancerna SS /5 czołgów/. Po ok. 2 godzinnej bitwie we wsi Katarzynów, oddział ppor. „Warty” wyprowadził Misję na bezpieczne tereny leśne przy stracie własnej 1 zabitego i utracie osobistego bagażu członków Misji wraz z ich zapasową radiostacją. Straty niemieckie, to 2 zabitych i 4 rannych. W dniu 3 stycznia 1945 r. w rejonie lasów radomszczańskich na terenie leśniczówki Zacisze odbyło się spotkanie członków Misji „FRESTON” z Komendantem Głównym AK gen. bryg. Leopoldem Okulickim, ps. „Niedźwiadek”, w obecności m.in. płk R. Rutkowskiego, ps. „Rudy”, płk J. Zientarskiego ps. „Mieczysław” o oficerami towarzyszącymi. Generał przedstawił krytyczną sytuacje żołnierzy AK na terenach już okupowanych przez Armie Czerwoną podając przykłady negatywnej współpracy wojskowej kończącej się tragicznie dla żołnierzy AK. Dlatego w zbliżającej się ofensywie Armii Czerwonej oddziały AK będą wspierać biernie wojska radzieckie, bez otwartej współpracy i dekonspiracji władz. Podkreślił, że postawa Polskiego Podziemia wobec Związku Radzieckiego nie ma charakteru doktrynalnej opozycji lecz jest po prostu ratowaniem niepodległości i suwerenności Polski. Zapowiedział rozwiązanie oddziałów Armii Krajowej po zajęciu całej Polski przez Armię Czerwoną. Omówił również aktualną sytuację wojskową, polityczną i gospodarczą na terenach Polski. W przerwie obrad, towarzysząc generałowi w spacerze leśnym ostrzegł mnie przed ujawnieniem się przed władzami sowieckimi razem z członkami Misji. Generał zapowiedział przybycie do oddziału „Warty” szefa wywiadu KG AK ppłk B. Zielińskiego ps. „Tytus” i szefa Biura Informacji i Propagandy KG AK kpt. K. Moczarskiego ps. „Grawer” w celu przekazania szczegółowych informacji na tematy interesujące członków Misji. Prosił, abym miał ich pod szczególną osłoną. W czasie pobytu na ziemiach polskich Misja miała okazję do bezpośredniego zapoznania się z działalnością konspiracyjną a różnych pozaakowskich ugrupowań wojskowych i politycznych / np. NSZ, AL., BCH / oraz do kontaktów z przedstawicielami lokalnego społeczeństwa. Kontakt z Londynem Misja utrzymywała drogą radiową nadając ostatni meldunek przed ujawnieniem się. Członkowie Misji wraz z „adoptowanym” ppor. Szymonem Zarembą ps. „Jerzy”, zgłosili się do dowództwa frontowego wojsk radzieckich w miejscowości Żytno k/ Radomska, gdzie po przesłuchaniu przez generała i towarzyszącego mu pułkownika NKWD w dniu 17 stycznia zostali rozbrojeni, aresztowani i jako podejrzani o szpiegostwo uwięzieni w Częstochowie. Byli traktowani podejrzliwie i arogancko. W połowie lutego 1945 roku, na ustawiczne protesty płk Hudsona zostali przetransportowani do Moskwy i tam przekazani Brytyjskiej Misji Wojskowej. Drogą okrężną przez Bliski Wschód powrócili do Londynu. Z otrzymywanych brytyjskich informacji wywiadowczo – polityczno wojskowych z Polski premier Churchill miał prawo wnioskować, że dalsze popieranie prolondyńskiego podziemia w Polsce przestało być opłacalne dla Brytyjczyków. Lansowana teza o fiasku Misji „Freston” może być słuszna, ale tylko w odniesieniu do strony polskiej.
 Nawiązując do naszej publikacji pt. „Operacja Freston – Misja brytyjska w Polsce – 1944/1945” (w Z.H. nr 4/2006) p. Adam Śmiarowski VM przesłał do redakcji dodatkowe materiały informacyjne. Zawierają one wspomnienia z czasów okupacji, działalności konspiracyjnej oraz zetknięcia się w jej toku ze sprawą „OPERACJI FRESTON”. Jak podaje, materiały te przekazał również do Archiwum Polski Podziemnej w X Pawilonie warszawskiej Cytadeli. Jednocześnie apeluje o nawiązanie z nim kontaktów przez zainteresowane osoby sprawą FRESTON. Posiada własne pamiętniki oraz zbiór dokumentów w jęz. angielskim. Wszystkim zainteresowanym przekazujemy więc na naszych łamach Jego adres kontaktowy: Adam Śmiarowski VM ul. Nagodziców 2 m 8 03-188 Warszawa Tel./faks (22) 614-72-03 Tel. kom. 604-898-273
Stowarzyszenie - Klub Kawalerów Orderu Wojennego Virtuti Militari

Antoni Pospieszalski; Jako kapitan A. N. Currie pisał: "Niechętnie wracam myślą do tej misji. Tyle w niej było pretensjonalnego absurdu, a osiągnęła tak niewiele. Jedynym jej rezultatem jest entuzjastyczny raport płk. D.T. Hudsona o Armii Krajowej i Polsce Podziemnej, przedstawiony po powrocie Churchillowi i od tego czasu spoczywający zapewne w aktach gabinetu wojennego jako historyczne curiosum." 

W roli gen. Leopolda Okulickiego - Krzysztof Globisz


Teatr Polskiego Radia - Scena Form Dokumentalnych: ANDRZEJ ZAKRZEWSKI "MISJA FRESTON" reżyseria Andrzej Zakrzewski
Obsada: Krzysztof Globisz, Joanna Jędryka, Tadeusz Borowski, Ryszard Nawrocki, Stefan Knothe, piotr Bąk, Robert Czebotar  Słuchowisko dokumentalne Andrzeja Zakrzewskiego opowiada o historii brytyjskiej misji wojskowej, zrzuconej na ziemie polskie i działającej na przełomie 1944 i 1945 roku u boku Komendanta Głównego Armii Krajowej, generała Leopolda Okulickiego. Historia tej misji nie zakończyła się w momencie wkroczenia na te ziemie Armii Czerwonej. Słuchowisko opisuje również te późniejsze, dramatyczne losy. W roli generała Okulickiego wystąpi Krzysztof Globisz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz